Wrocławski Teatr Współczesny

Teatr meta-codzienny. Performans inspirowany ideą teatru Helmuta Kajzara

7 czerwca 2014
{n_title2}

Teatr meta-codzienny. Performans w reżyserii Tomasza Cymermana inspirowany ideą teatru meta-codziennego Helmuta Kajzara. Akcja miejska z udziałem kilkudziesięciu wolontariuszy, przeprowadzona w kilkunastu miejscach równocześnie w centrum Wrocławia.

Teatr meta-codzienny [2014]

"Poprzez cykl performensów pragnę przypomnieć ideę teatru meta-codziennego, którą powołał do życia, już bez mała czterdzieści lat temu, Helmut Kajzar. Jego akcje były pionierskie. Odbywały się najczęściej poza budynkiem teatru, miały zwrócić uwagę odbiorcy na fakt, że większość ludzkich działań w obrębie rzeczywistości społecznej jest wypadkową dialogu różnego rodzaju konwencji. Życie to nic innego jak wypracowywana przez wieki umowność.

Cykl akcji, jakie pragnę przedstawić 7 czerwca 2014 roku, jest próbą przypomnienia estetyki teatru meta-codziennego. Gdzie jest granica teatru? Jak dalece można dekonstruować rzeczywistość wokół nas? Gdzie znajduje się w tym wszystkim jednostka? Czy rzeczywistość może nie być opresyjna? Gdzie przejawiają się mechanizmy, które utrudniają człowiekowi przeżywanie własnej wolności? Akcje odbywać się będą w przestrzeni Wrocławia między godzinami 13:00 a 16:00. Każdy może stać się ich uczestnikiem, jak i ich aktorem. Zobaczmy rzeczywistość na nowo! "

Tomasz Cymerman

28 czerwca 2014 | Wrocławski Teatr Współczesny
Rozmowa Tomasza Cymermana z uczestnikami performansu Teatr meta-codzienny.

Tomasz Cymerman: Dzień dobry, dziękuje bardzo, że Państwo przyszli. Czuję się trochę winny, że nie udało nam się spotkać zaraz po happeningu, rozmowa pewnie byłaby bardziej gorąca. Ideą tego spotkania jest, by utrwalić Państwa wspomnienia – jako uczestników akcji Teatr meta-codzienny, performansu inspirowanego manifestem Helmuta Kajzara pod tym samym tytułem, którą przeprowadziliśmy 7 czerwca w kilkunastu miejscach Wrocławia równocześnie. Oddaję Państwu głos, najbardziej interesują mnie Wasze refleksje, ze swojej strony nadmienię tylko, że zaskoczyła mnie ilość ludzi, którzy ignorowali nasze działania. Nie wydaje mi się, żeby akcja była źle przygotowana, była konsekwentnie przeprowadzona. Ludzie na ulicy są strasznie zamknięci, nie spodziewałem się takiego stopnia odizolowania od wydarzeń. Może za dużo się dzieje we Wrocławiu…?

 

Jerzy Forsztęga: Chodziłem jeszcze do liceum, wracałem ze szkoły autobusem, do którego wsiadł człowiek zawinięty w obrzygane prześcieradło, na boso – nikt na niego nie zwrócił uwagi. Ludzie nabrali już takiej znieczulicy do drugiego człowieka, że jakby ktoś umiera czy przewraca się na ulicy, to drugi najwyżej zrobi mu fotkę i wrzuci na Facebooka. Ludzie biegną praca – dom, dom – praca i ignorują się nawzajem.

Jeśli chodzi o nasze działania, część ludzi podchodziła, z ciekawością pytali, co to za akcja, czy to jest reklama czy promocja. Tylko cudzoziemcy domyślali się, że to happening, performans, że to nie jest coś komercyjnego, są bardziej „wykształceni” w tym zakresie, a Polacy albo nie wiedzą, o co chodzi, albo kompletnie ignorują, mając za wariactwo.

 

Tomasz Cymerman: To był duży problem koncepcyjny, żeby nasze działania odróżnić od akcji reklamowych, bo ulice właściwie zostały zagarnięte przez reklamy. Dwóch młodych mężczyzn, że tak powiem „silnych fizycznie”, mimo iż żywo zainteresowali się mężczyzną siedzącym na sedesie przed Galerią Dominikańską, to i tak uważali, że to reklama teatru. To niesamowite, wszystko postrzegamy w kategoriach reklamy.

 

Mirosława Szuba: Nie zgadzam się, że jesteśmy znieczuleni i nikt nie reaguje na nieszczęście drugiego człowieka. Kiedy siedziałyśmy przez dwie godziny w oknie wystawowym kasyna przy ulicy Świdnickiej, przez pierwszą godzinę było dużo większe zainteresowanie przechodniów – rodziców z dziećmi, osób dojrzałych, zagranicznych wycieczek. Najmniej zainteresowani byli ludzie młodzi: klapki na oczach, słuchawki na uszach, smartfony w rękach i obojętność. Nie wszyscy traktowali to jako reklamę, co prawda za szybą nie słyszałyśmy komentarzy, ale obserwowałyśmy miłe gesty, uśmiech, nie zauważyłam odruchów niezadowolenia, nienawiści, krytyki. Kartki z informacją co to za akcja, które zostały wystawione w witrynie, być może powinny być większe, inaczej pomyślane. Zaintrygowane osoby podchodziły, ale niemal musiały uklęknąć, by je przeczytać.

Być może na Zachodzie jest to o wiele częściej stosowana forma pracy, u nas pewnie rzadko. Kiedy zgłaszałam się do projektu i na poprzedzające go warsztaty, byłam bardzo ciekawa, co to za forma, zaglądałam tu i ówdzie co to jest ten performans, ale całkowicie inaczej sobie to wyobrażałam. Jestem bardzo zadowolona, to jest coś innego, ciekawego. Cieszę się, że wzięłam w nim udział.

 

Elżbieta Białoń: Też zauważyłam, że część ludzi jest po prostu bardzo nieśmiała. Nawet jak ktoś się zainteresował tym, że siedzimy w oknie kasyna, nie podchodził, jeśli nie był nikogo więcej przy szybie, nie wiedział, co ma robić i szedł dalej. Natomiast, jeśli się znalazły dwie odważne osoby, które śmiało podeszły, żeby przeczytać informację, o co tu właściwie chodzi, wtedy zbierali się inni ludzie, czytali, patrzyli. W grupie czują się pewniej.

 

Tomasz Cymerman: Panie były w specyficznej instalacji, usytuowane w witrynie Salonu Gier Golden Cassino przy Świdnickiej. Zadanie było takie, żeby Panie obserwowały ulicę i zachowania ludzi. Najbardziej niemiłą sytuację miał mężczyzna na toalecie, był atakowany słownie, jakaś babcia krzyczała, że to obraza moralności, wstyd i hańba. A niemieccy turyści kupili mu paczkę papieru toaletowego.

 

Jolanta Wysoczańska: W obawie przed konfrontacją z widzem, wybrałam trudną, ale bezpieczną dla mnie opcję uczestnictwa, czyli siedzenie na parkingu z zawiązanymi oczami. To było wyjątkowe uczucie. Wrażliwość na wszystko, co się działo wokół, nie to, że siedziałam i było mi gorąco. Po pierwsze, stałam się częścią krajobrazu, po drugie poczułam absolutną utratę poczucia upływu czasu. Kiedy zeszłam z podwórka i uświadomiłam sobie, że siedziałam tam prawie półtorej godziny, nie miałam tego poczucia. Odkryłam w sobie nowe obszary, które pozwalają mi nie nudzić się sama ze sobą, bo najpierw miałam obawy, co ja będę robiła przez ten czas. Okazało się, że to jest absolutnie proste i za to doświadczenie bardzo dziękuję.

 

Tomasz Cymerman: Tam rzeczywiście stworzył się medytacyjny, dziwny zakątek – podobało mi się to. Są tu osoby, które wędrowały z jednej widowni na drugą, ale nawet one nie mogły chyba uchwycić zamysłu całości wydarzenia. Trzeba było zobaczyć przynajmniej siedemdziesiąt procent mansjonów, by zrozumieć, na czym polegała idea teatru meta-codziennego. Każdy z mansjonów miał o czym innym opowiadać, najbardziej podobne były mansjony typu: mężczyzna na sedesie, para w łóżku, mężczyzna oglądający telewizor, czy gość obierający ziemniaki. Ale dopiero w zestawieniu z widowniami, które rozstawiono w czterech miejscach i działaniami dźwiękowymi w kebabie i u fryzjera tworzyła się całość. Ciekawe ile osób było wszędzie?

 

Jolanta Wysoczańska: Udało mi się być tylko w dwóch miejscach. Poza parkingiem, siedziałam jeszcze na widowni przed kasami Almy w podziemiach domu handlowego Renoma. To zupełnie inne doświadczenie, ciekawe w odmienny sposób. Okazało się, że robienie zakupów jest procesem intymnym. Kiedy ktoś zauważył, że obserwujemy kupujących, najpierw upewniał się, później wykonywał ruch pod tytułem „chronię swoją przestrzeń”, a po skończeniu zakupów sprawdzał, czy jest dalej obserwowany.

 

Klaudia Ciepłucha: Też to zauważyłam. Dopóki człowiek nie był świadom, że jest obserwowany, zachowywał się normalnie, a gdy to spostrzegł, nagle zaczynał wykonywać dziwne gesty, jakby grał. To było niesamowite doświadczenie, pokazywało jak bardzo zależymy od tego, czy ktoś na nas patrzy czy nie, czy myśli o nas, ocenia czy nie. Zmiana zachowania między sytuacją jak na mnie patrzę, a jak nie jest diametralna.

 

Tomasz Cymerman: Dostałem list od pana, który przyjechał specjalnie spoza Wrocławia na tę akcję. Napisał, że działanie w Almie była dla niego najbardziej ryzykowne. Mężczyzna siedzący na sedesie na ulicy to trick, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. A Alma była radykalna, czuło się napięcie. Żałuję, że widownia nie była tam trzy razy większa, powinna być na dwadzieścia osób i to by było szokujące. Ktoś się do was dosiadł?

 

Katarzyna Janekowicz: Było kilka osób, które posiedziały chwilę z nami i odeszły. Były też osoby, które traktowały nas neutralnie: przystawały i przepakowywały zakupy na widowni, stawiali sprawunki na krzesłach, chyba w ogóle nie zwracali uwagi, że dzieje się coś odmiennego. Więcej było tych, którzy nas obserwowali niż nas – obserwujących. Ludzie czuli się bezpiecznie z naszym obserwowaniem, mogli odejść, schować się za kogoś, nie ingerowaliśmy za bardzo w ich życie.

 

Tomasz Cymerman: Chciałem, żeby widownia była bliżej kas, ale dyrekcja Almy wyznaczyła takie a nie inne miejsce. Najtrudniejsze i najważniejsze w tym performansie było to, żeby nie niszczyć szlaków komunikacyjnych – zarówno w mieście, jak i w sklepach, żeby tak poustawiać akcje, by nie były „wydarzeniem” dla tych, którzy tam chodzą.
A czy jest ktoś, kto siedział na podwórku w pobliżu Rynku?

 

Agnieszka Wrona: Było nas mało na tej widowni. Przypadkowych obserwatorów też. Dwie panie bardzo się zainteresowały, zaczęły robić nam zdjęcia z różnych stron. Były pod wrażeniem, że wchodzi się na podwórko, a tam siedzą ludzie na widowni – to było dla nich dziwne.

 

Tomasz Cymerman: Chciałem, żeby jeden z mansjonów był ukryty, by jego siła była w ten sposób większa, ale niewiele osób złapało się na poetykę tego miejsca. Natrafiłem tam na parę, która się fotografowała nawzajem we wszystkich możliwych konfiguracjach, ale też siadali, długo stali.

 

Maryla Zielińska: A czy mieszkańcy kamienic wokół podwórka reagowali, na przykład ktoś, kto wyszedł wyrzucić śmieci?

 

Agnieszka Wrona: Jedna pani tkwiła w oknie i uparcie na nas patrzyła. Tak to wyglądało, jakbyśmy obserwowali się nawzajem i każda ze stron czekała, aż się coś wydarzy, ale nic się nie wydarzyło, chociaż to samo w sobie było wydarzenie. Tych, co szli wyrzucić śmieci, nic nie interesowało. Ludzie, którzy wychodzili z klatek, sprawiali wrażenie, że nawet jakby na podwórku działy się nie wiadomo jakie rzeczy, zbiorowa kopulacja, to oni poszliby dalej.

 

Tomasz Cymerman: Rozmawiałem z dyrekcją Wrocławskiego Teatru Współczesnego na temat powtórzenia performansu w szerszym wymiarze za dwa lata w ramach Europejskiej Stolicy Kultury – Wrocław 2016. Mam kilka refleksji, tyczących się ujęcia rzeczywistości w nawias czy wyciągnięcia elementów teatru w nieoczywistych miejscach przestrzeni miejskiej. Silnym miejscem był Kebab King na Świdnickiej, gdzie puszczaliśmy przez głośniki nagrania. Żałuję, że nie zgodziła się na to Biedronka czy inne supermarkety albo kościół – ludzie boją się. Jak się usiadło w kebabie, to efekt odrealnienia miejsca był dosyć mocny, szczególnie jak z offu beczały barany przez dwadzieścia minut.

Pani, która siedziała w windzie w Galerii Dominikańskiej, szyjąc na maszynie i jeżdżąc z góry na dołu, mówiła, że najprostsze wytłumaczenie jej obecności w windzie było takie, że to jest rozrywka dla dzieci, żeby się nie nudziły w windzie.
A dziewczyny, które prasowały pod Jasiem i Małgosią na Rynku? Jakie były wasze doświadczenia?

 

Natalia Drozd: Dużo osób przechodziło obok mnie. Jedna kobieta krzyczała: a ja mam taką stertę prania w domu, mogłabym pani przynieść, wyprasowałaby mi pani. Kolejna osoba chciała ściągnąć koszulę, żebym wyprasowała. Facet stworzył historię, żeby poderwać kobietę, że mężczyźni po pracy ściągają tu koszule, a my je prasujemy, i jak już zjedzą lunch, mogą założyć świeże. Dużo osób pytało, czy to reklama żelazek.

 

Tomasz Cymerman: Para, która leżała w łóżku na Świętego Mikołaja róg Kazimierza Wielkiego, słyszała, jak ktoś mówił, że zostali wyniesieni w trakcie imprezy.

 

Jerzy Forsztęga: Że reklamują prezerwatywy.

 

Katarzyna Janekowicz: Nikt nie zauważył, że nie było reklamy wizualnej, kierującej do konkretnego produktu?

 

Jerzy Forsztęga: U mnie było piwo, ale ludzie domyślali się, że nie za bardzo może to być reklama piwa, bo siedziałem na placyku u wylotu Ruskiej, na Kazimierza Wielkiego. Pytali, czy żona mnie wyrzuciła z domu albo czy nie mam dekodera.

 

Małgorzata Łakomska: W telewizorze leciał program czy „biała rzeczywistość”?

 

Tomasz Cymerman: Był „śnieg”. Aby puścić program, trzeba mieć wykupione prawa autorskie, tylko kanały informacyjne nie są nimi objęte – TVN24 czy TVP Info. Zdecydowałem, że przyniosę telewizor i domową antenę, ale ona żadną miarą nie chciała tam zadziałać.

 

Jerzy Forsztęga: Było tak ciepło od słońca, że nie dało się niczego oglądać, „śnieg” dawał odbicie jak lustro.

 

Małgorzata Łakomska: Zobaczyłam to na zdjęciu i pomyślałam, że wpadłeś na taki pomysł – rzeczywistość odbita.

 

Tomasz Cymerman: Chciałem prostego efektu, to był pomysł jak z prasowaniem koszul.

 

Jerzy Forsztęga: A, jeszcze mnie poczęstowali alkoholem z piersiówki: ej, co ty, pijesz piwo bezalkoholowe?

 

Maryla Zielińska: Napił się Pan?

 

Jerzy Forsztęga: Tak.

 

Tomasz Cymerman: Nie no, namawiałem, żeby ignorować ludzi…

 

Jerzy Forsztęga: Generalnie nie rozmawiałem, ale wdawałem się w dyskusje z cudzoziemcami, bo mieli ciekawe uwagi.

 

Tomasz Cymerman: Chciałem, żeby ulotki były rozdawane tylko przy widowniach. Ale że największe natężenie ruchu było przy toalecie, skierowałem jedną z pań z obsługi, by i tam były. Zauważyłem, że ludzie jakby się jej bali, niechętnie rozdawała ulotki i niechętnie je brano. Odesłałem ją na drugą stronę Przejścia Oławskiego, na widownię, a sam przyniosłem kamień, pod który podłożyłem ulotki wprost na ulicy, tak żeby było widać, że tam coś jest. I ludzie bardziej brali, zaczynali czytać. Jest coś takiego, że staramy się nie zauważać ludzi, którzy rozdają ulotki, boimy się, że coś nam wmuszą, że działania, w które mogą nas wciągnąć, mogą być niebezpieczne dla nas.

 

Katarzyna Janekowicz: Ludzie boją się wciągnięcia w działanie, które nie wiadomo jak się skończy. A niejasne było, co robimy i co z tego wyniknie, więc ludzie zachowywali się bardzo ostrożnie i obchodzili nas z daleka albo udawali, że nie widzą.

 

Jerzy Forsztęga: Że to na przykład, ukryta kamera, podstęp.

 

Maryla Zielińska: Czy ktoś z Państwa siedział na parkingu z tyłu Świdnickiej, obok kościoła św. Teresy?

 

Jolanta Wysoczańska: To jest to z zawiązanymi oczami? Tak, siedziałam.

 

Klaudia Ciepłucha: Ja też chwilę.

 

Jolanta Wysoczańska: To było takie poczucie… kobieto, pomyśl, usiadłaś na pustym parkingu z zawiązanymi oczami i ty się w ogóle nie bałaś! To, czy ktoś mnie oglądał, nie miało znaczenia. To dla mnie było ważne.

 

Tomasz Cymerman: Tak samo wypowiadał się pan, który przesiedział tam od początku do końca akcji. Był skromny, uśmiechnięty, a po akcji stał się taki jakiś… szalony.

 

Klaudia Ciepłucha: Pół godziny, które tam siedziałam wystarczyło, by pomyśleć: kurcze, jestem w środku miasta, przy jednej z głównych ulic Wrocławia, siedzę sobie na krześle z zawiązanymi oczami i nic nie muszę robić, nigdzie nie muszę iść, nikt mnie nie popycha, nie szturcha, jestem sobie dla samej siebie w ciszy. W tym konkretnym momencie to nie miało najmniejszego znaczenia, czy tam ktoś jest.

 

Tomasz Cymerman: Nie wiecie, czy ktoś usiadł na krześle i zawiązał sobie oczy?

 

Jolanta Wysoczańska: Ktoś usiadł, robił sobie zdjęcia, ale czy zawiązywał oczy, to nie wiem.

 

Tomasz Cymerman: Dużo ludzi oglądało to miejsce. Na pewno dużo większe zainteresowanie było tym wydarzeniem niż tym na podwórku przy Rynku. Chyba mapki średnio działały, ludzie tam nie trafiali albo może nie chciało im się z nimi chodzić.

 

Jerzy Forsztęga: Ludzie mieli żal, że nie ma informacji po angielsku. Ze dwadzieścia osób z zagranicy mnie zaczepiło: Holandia, facet z Hiszpanii, który akurat umiał po polsku, wycieczka Niemców, ludzie z Nowego Jorku, facet z Ghany z dziewczyną z Czech…

 

Tomasz Cymerman: Mogłem przewidzieć, że turyści mają czas i chętnie włączą się w akcję.

 

Jerzy Forsztęga: Ludzie – że tak powiem – z demokratycznych krajów, są bardziej otwarci na tego rodzaju sztukę, są bardziej zaznajomieni z performansem, że w takiej akcji jest historia do opowiedzenia, że coś się z nią wiążę. Chyba mało było osób z Polski, które specjalnie na to przyszły, chodziły po tych lokacjach.

 

Elżbieta Białoń: Zauważyłam, że jak szła rodzina z małymi dziećmi, to podprowadzali je pod szybę kasyna, pozwalali dzieciom pomachać, bo dzieci były zainteresowane.

 

Tomasz Cymerman: Dzieci są w Polsce wytrychem, przez nie łatwiej dotrzeć. One nie mają oporów. Pani, która jeździła w windzie, była wręcz atakowana przez dzieci, które po prostu chciały jej dotknąć, czy dziwnej maszyny do szycia – to była manualny Singer. Dorośli tłumaczyli, że to stara maszyna, że pani jest z PRL-u.

 

Małgorzata Łakomska: Siedziałam w oknie kasyna, ale miałam wyjątkową sytuację, bo byłam sama w drugiej witrynie i do tego ubrana w sposób szczególny. To dawało inne znaczenie dla kontekstu, byłam też inaczej odbierana niż pozostałe panie. Wszyscy podchodzili do mnie bardzo nieśmiało, poza kilkoma konkretnymi osobami. Na przykład dziecko z sympatycznej rodziny, która się do mnie serdecznie uśmiechała, stanęło przede mną, patrzyło mi w oczy na zasadzie dziecięcej inwazji i w pewnym momencie zakryło oczy. Ono coś dla mnie obnażyło, może to był przekaz: nie chcę, żebyś tak na mnie patrzyła zza tej szyby. Dodatkowym aspektem była szyba, ona izolowała. Z jednej strony czułam się za nią bezpiecznie, a z drugiej nie mogłam się za nią wychylić i zobaczyć, dokąd idzie osoba, która się mną zainteresowała, miałam ograniczone pole widzenia. Kolega podjechał na rowerze i jako jedyny stanął tak blisko szyby, że prawie stykaliśmy się nosami, ale dzieliła nas szyba.

Fascynujące było oglądanie rzeczywistości i ludzi. Miałam wrażenie, że czytam w ich myślach, rozpoznaję co niosą w sobie, jakie mają sprawy do załatwienia, jacy są niezadowoleni, że ktoś ich obserwuje. Nieśmiali i niezainteresowani głównie byli młodzi ludzie.
Jedna sprawa to kwestia informowania o akcji, na inną zwróciła uwagę moja mama, która też brała udział w performansie. W tym dniu Wrocław proponował wiele atrakcji i to wygenerowało niekorzystną dla nas sytuację. Gdyby to było popołudnie, w dniu roboczym, powiedzmy w poniedziałek po pracy, kiedy nic się nie dzieje w Rynku i nikt się nie spodziewa jakiejkolwiek imprezy, to może łatwiej by było przyciągnąć uwagę przychodnia.

 

Tomasz Cymerman: Zależało mi, żeby to było powszechne i powszednie, żeby teatr meta-codzienny sam się stworzył, ale jednak uznałem, że jak to będzie dzień powszedni, to choć zainteresowanie jakościowo będzie mocniejsze, to ilościowo zbierzemy pięćdziesiąt osób. A tak przez dwie godziny obserwowało nas ze dwieście osób.

 

Małgorzata Łakomska: Przechodniów było więcej, a tych, co obserwowali świadomie... widziałam może trzy, cztery osoby z mapkami. Była para, która analizowała plan punkt po punkcie, przyglądali się, dyskutowali. Zatrzymały się dziewczyny, może licealistki, jedna stała niepewna z tyłu, druga kucnęła nad kartką i czytała, o co nam chodzi. Potem podeszła do mnie i zapytała, czy dam jej autograf. To mnie zszokowało i odmówiłam, a teraz żałuję. Pozwalałam sobie na gadanie z wycieczkami starszych Niemców, nie za bardzo łapali, o co nam chodzi, ale mieli w sobie luz, którego Polakom w dłużej mierze brakuje. Przez dłuższy czas obserwowałam panią, która jadła loda i to była dla mnie przygoda, bo to było intymne spotkanie z samym sobą, ale też ze światami ludzi, który w sobie niosą. Czułam, że ich prześwietlam i to było niesamowite. Jako osoba pracująca w zawodzie aktora, mam chęć, żeby spisać refleksje i zrobić użytek w formie przedstawienia, uważam, że ta akcja niesie duży potencjał.

 

Tomasz Cymerman: Chciałbym powtórzyć tę akcję w 2016 roku, ale przeprowadzić ją bardziej profesjonalnie, kilka błędów popełniłem. Akcja, żeby była silna, wymaga minimum setki statystów.

 

Maryla Zielińska: A mi się podobało, że na Rynku działo się tak wiele rzeczy. Panie stały pod Jasiem i Małgosią, prasowały koszule, a obok przewijały się węże wycieczek, które nie zwracały na was uwagi. Obserwując to z boku, wyjaskrawiał się idiotyzm wycieczek, które chodzą za przewodnikiem i zwracają uwagę tylko na to, co on im pokaże, reszta świata nie istnieje. Czy ludzie idący w swoich sprawach… podążają swoimi korytarzami percepcji, nie postrzegają niczego poza tym. Panie z żelazkami, koszulami wtopiły się w jazgot tłumu, byłyście naturalne jak te krasnale po drugiej stronie kamieniczek.

 

Agnieszka Wrona: Łukiem nas omijali i albo nie zwracali uwagi, albo patrzyli z pogardą.

 

Tomasz Cymerman: Wybrałem to miejsce, bo jest najbardziej turystycznie atakowanym punktem we Wrocławiu. Wycieczki zero reakcji, nic?!

 

Agnieszka Wrona: Zero. Ludzie obserwowali nas z dala, przyglądali się, co robimy i odchodzili.

 

Jolanta Wysoczańska: Nie lubię siadać w teatrze w pierwszym rzędzie, ale na widowni w Almie usiadłam. Po jakimś czasie z tyłu usiadła para, pan komentował. Zaczęło mi to przeszkadzać, jak widzowi w teatrze, odwróciłam się i mówię: „Przepraszam, proszę Pana, ale jesteśmy w teatrze i proszę o spokój”. A on: „To ja przepraszam, nie wiedziałem, że tu się coś dzieje”.

 

Tomasz Cymerman: Super, bardzo ciekawe! Wydaje mi się, że jednak stworzył się teatr meta-codzienny w przestrzeni Wrocławia. Dla mnie najbardziej poetyckim obrazem było łóżko na ulicy Krupniczej. Już samo łóżko było niezwykłe, a że stało na rozkopanej ulicy, przestrzeń wokół stawała się niezwykła. Miałem więcej pomysłów na niecodzienne miejsca dla teatru meta-codziennego, ale ilość pozwoleń, które trzeba było zdobyć przerosła nas. Łóżko miało być włożone w wykopy, ale na to nikt nie chciał się zgodzić. Niestety żyjemy w bardzo sformalizowanym świecie, performans pokazał, jak rzeczywistość miejska jest zniewolona przez ogrom zakazów i przepisów. Druga sprawa, że przechodnie mało zwracali uwagę. Nie wiem, czy jak w starożytnej Grecji filozofowie stali na słupach i gadali, to też byli tak traktowani. Może trzeba by postawić filozofa, który perorowałby manifest przez dwie godziny…?

 

Jerzy Forsztęga: W McDonald’sie. Choć pewnie by się na to nie zgodzili. Komercja.

 

Tomasz Cymerman: To przerażające. Zdziwiło mnie pozytywnie kasyno, że się zgodzili, by usadzić Państwa w oknie.

 

Elżbieta Białoń: Ale spisali nas.

 

Tomasz Cymerman: Ciekawe byłoby dostać informacje od postronnych osób…

 

Mirosława Szuba: Znajoma, która znalazła się przez przypadek pod kasynem, zadała mi trzy pytania przez telefon: jak ja się tam znalazłam, czy ubiór był mój i czy dostałam za to pieniądze.

 

Małgorzata Łakomska: Do mapek można by dołączyć ankietę czy zaprosić ludzi na takie spotkanie jak to i nagrać rozmowę osób, które były po drugiej stronie, by dopełnić temat. Może garstka by się znalazła.

 

Urszula Calów: Jak oni nie mieli odwagi nawet popatrzyć, to jak sobie wyobrazić, że wypełnią ankietę, przyjdą na rozmowę?!

 

Tomasz Cymerman: Ale masa ludzi nie zauważyła nawet mężczyzny siedzącego na sedesie i czytającego książkę naprzeciwko Galerii Dominikańskiej, przy przejściu na Oławską – w tak ruchliwym miejscu, w centrum miasta!

 

Mirosława Szuba: Nas też masa ludzi nie zauważyła. Do tego słońce odbijało w witrynie Manhattanu drugą stronę ulicy i w ogóle jesteśmy niewidoczne, nawet na zdjęciach to wyszło.

 

Tomasz Cymerman: Spodziewałem się, że tył witryny zostanie złoty, dlatego Państwa prosiłem, byście ubrali się na czarno, na złotym tle bylibyście widoczni, nawet przy słońcu (sprawdzałem to), ale na dwa dni przed akcją tło zmieniono na czarne.

 

Vivienne Znamirowska: Paradoksalnie, kiedy najmniej nas było widać, najwięcej osób podchodziło. Może nabierali odwagi.

 

Małgorzata Łakomska: Szyba była lustrem dla przechodniów, którzy najpierw widzieli w niej swoje odbicie, dajmy na to poprawiali się, a dopiero potem zauważali, że coś się wyłania, coś się dzieje i to była dodatkowa gra.

 

Tomasz Cymerman: Taka była idea, że człowiek wchodził na podwórko i nagle orientuje się, że jest jak na scenie…. Gdyby widownia liczyła piętnaście osób, byłoby masakrujące wrażenie. Najczęściej było cztery – pięć osób, to zdecydowanie za mało. Smutny wniosek jest taki, że siedemdziesiąt procent przechodniów nawet się nie zorientowało, że mogło być widownią.

 

Urszula Calów: To nie jest problem organizacji imprezy, teatr stał się już taki codzienny w tym, co oglądamy na scenie, że może należałoby na ulicy zrobić coś absolutnie teatralnie klasycznego, w kostiumie.

 

Tomasz Cymerman: Ale co? Aktor miałby stać i mówić: „Być albo nie być, oto jest pytanie”? Nie zgadzam się z tym. Na rynkach dużych miast stoją ludzie zastygnięci w figurach, bardzo klasycznych w wyrazie: ktoś udaje, że jest białą damą, rycerzem, smokiem... Przechodzimy koło tych figur, jak obok osób, które nic nie robią, nie przyciągają wzroku.

 

Katarzyna Janekowicz: Siedząc na widowni w Almie, żałowałam, że nie mieliśmy ustalonych pewnych rzeczy, że na przykład patrzymy na każdą osobę, która ma jaskrawozielony kolor i reagujemy na to jako widownia, że mamy ustalone wspólne znaki i jak się coś dzieje, to razem wstajemy i klaszczemy. Wtedy zwrócilibyśmy uwagę innych. Byłby to znak, że jesteśmy grupą, która obserwuje coś konkretnego i ludzie chyba zaczęliby podążać za tym, co obserwujemy, jaki jest klucz naszego działania. A tak, to byliśmy bardzo neutralni.

 

Elżbieta Białoń: Jak wychodziłam, chciałam wstać i klaskać, nie wiem dlaczego tego nie zrobiłam. Ciekawie by było też, jakby były bilety, programy; podchodzi się do obsługi, daje się bilet i siada na widowni.

 

Tomasz Cymerman: Widownia przy Przejściu Oławskim rozmyła się, a myślałem, że będzie najsilniejsza.

 

Elżbieta Białoń: Turyści, Niemcy, byli zadowoleni, kiwali głowami, że im się podoba.

 

Jerzy Forsztęga: Siedziałem przy telewizorze blisko świateł ulicznych, ludzie często się zatrzymywali, wyjmowali aparaty i robili zdjęcia. Jeden facet usiłował pstryknąć z samochodu i prawie wjechał w krawężnik czy słup.

 

Tomasz Cymerman: Chciałem, żeby jedna z akcji działa się na środku skrzyżowania, ale zarząd komunikacji miejskiej zabronił. Rozumiem, to by stworzyło potencjalne zagrożenie zarówno dla samochodów, jak i dla osoby, która by tam siedziała.

 

Maryla Zielińska: Nie zgadzam się, że widownia przy Przejściu Oławskim była słaba. Siadłam sobie z lodem na krzesełku jako widz, nie uczestnik. Z naprzeciwka, z przejścia podziemnego, nieustannie wychodzili ludzie. I to było niesamowite wrażenie, o którym Panie już mówiły, miało się poczucie oderwania od czasu. Prosta czynność, wystarczyło usiąść na widowni, żeby zmieniła się perspektywa postrzegania ludzi, samochodów, wszystkiego. To była ulga, coś przyjemnego.

 

Tomasz Cymerman: No to super, taki też był cel. Myślałem, że jak ludzie siedząc nawet trzy minuty na widowni, załapią, że rzeczywistość podnosi się do innego wymiaru, z człowieka opadają gnębiące go myśli. To jest sprawa konwencji, idąc ulicą myślimy o lekarzu, o pieniądzach, o dziecku... A usiadłszy na widowni, mózg automatycznie przestawia się na inne regiony myśli. Szkoda, że widownie były dziesięcioosobowe, ta na przykład powinna być trzydziestoosobowa. Ale nie wiem, czy miasto by pozwoliło.

 

Małgorzata Łakomska: Siedząc na widowni za szybą kasyna, obserwowałam jak ludzie są ubrani. Bardzo mnie intryguje moda na wrocławskiej ulicy.

 

Tomasz Cymerman: Zrobiłem tam celową podpuchę, posadziłem celebrytkę, Laurę Samojłowicz z serialu Hotelu 52, jedyną, którą byłem w stanie namówić. Może nie jest znana przez wszystkich, ale jednak osoba publiczna, ale chyba nikt się nie zorientował.
Tak czy owak myślę, że można pomyśleć o jeszcze większych podpuchach dla widowni, dopracować i rozciągnąć trwanie performansu do czterech godzin. Ewentualnie mógłby być cyklicznie wznawiany, dwie godziny, przerwa, dwie godziny i znowu dwie godziny.

 

Małgorzata Łakomska: To trwało za krótko. Niektórzy zorientowali się, że coś dzieje się na przykład w Almie i już nie starczyło im czasu, żeby obejść inne miejsca. Ciekawie byłoby sprawdzić efekt o różnych porach dnia: pod wieczór, po obiedzie, rano – by sprawdzić aktywność ludzi.

 

Tomasz Cymerman: Albo rozbić na trzy dni: niedziela, poniedziałek i wtorek – na różne godziny.

 

Małgorzata Łakomska: Jest we mnie poczucie niedosytu. Minęły dwie godziny, a ja dopiero się wkręciłam. Bo najpierw trzeba było pokonać siebie, że ja tutaj siedzę, wejść w stan, że jestem obserwatorem, a potem zapomnieć o sobie.

 

Tomasz Cymerman: Państwo w kasynie mieli komfort, że byli za szybą, jeszcze wiatrak wam postawiłem, i że byliście w grupie. Ale mężczyzna siedzący na toalecie… Kobieta w windzie mówiła, że dla niej te dwie godziny to była rzeźnia, chodziło o ilość bezpośredniego kontaktu i uwięzienie w windzie – klaustrofobia. Ściągnęliśmy ją jako ostatnią, chciała pilnować maszyny do szycia, więc siedziała piętnaście minut po akcji.

 

Urszula Calów: Trzeba by pomyśleć o wymianie ludzi, czy dać przerwy, rozłożyć w czasie. Są miejsca, wymagające dłuższego czasu i miejsca, w których obecność może by skrócić. Tak jak ta winda.

 

Jerzy Forsztęga: Chodzi też o pogodę, czy się siedzi na słońcu czy w deszczu. Te cztery, pięć godzin można spokojnie posiedzieć, ludzie podchodzili, nie było nudno, zawsze było coś ciekawego do obejrzenia. Raczej to kłopot dla pęcherza, przerwa musi być.

 

Tomasz Cymerman: Jednoosobowe mansjony były bardziej widoczne i charakterystyczne, miały duże wzięcie. Jak patrzy jedna osoba, można czuć się bezpieczniej, niż jak pięć albo dziesięć osób obserwuje, ludzie zaczynają się wstydzić. Takie reakcje były przy kasach w Almie, pod kasynem. Wstyd dotyczy też osób na widowni, to tak jak aktor, który wychodzi na scenę i zaczyna się wstydzić – to jest pierwsze uczucie, później pojawiają się inne. Polacy są pospinani.

 

Natalia Drozd: Starsze małżeństwo podeszło do mnie, mężczyzna zapytał: dlaczego Pani nie mówi. Kobieta go odciągnęła i zaczęła krzyczeć: zostaw panią, pani jest zmęczona! I poszli.

 

Mirosława Szuba: Pewnie przypomniała sobie domową sytuację przy prasowaniu, kiedy przeklinała po cichu, że musi to robić. Albo być może, ona podczas prasowania mocno narzeka i jemu zabrakło tego w akcji.

 

Tomasz Cymerman: Zależało mi, żeby mansjony nie mówiły. Pani z windy powiedziała, że wiele pytań padało, a jak się ludzie orientowali, że nie odpowiada, tylko terkocze na maszynie, to czytali informację. Ale był taki problem, że w windzie była też reklama dni pszczelarstwa: „Pszczoła w roli głównej”. Ludzie się zastanawiali, co to ma wspólnego z tą panią.

Bardzo bym chciał, żeby nasza akcja miała kontynuację i żeby ją lepiej przygotować teoretycznie. Może usadzić profesora Janusza Deglera, który załadowałby wielki wykład na przykład na stołówce czy z głośnika w barze Miś przez dwie godziny? Chciałem, żeby się coś w kościele działo, ale u nich coraz gorzej, jeśli chodzi o akceptację działań teatralnych.

 

Katarzyna Janekowicz: Poznaliśmy się przez te krótkie działania, mamy inną siłę, potrafimy się odczytywać i wspólnie działać. Ale gdybyśmy mieli powtarzać te akcję, to pewne rzeczy powinny być ustalone wcześniej, dzięki temu widownia miałaby siłę oddziaływania. Nie za dużo tych działań, raczej sygnały, żeby nie stać się teatrem.

 

Tomasz Cymerman: Na spotkaniach przed akcją ustalaliśmy założenia percepcyjne, poznawcze, ideowe, jakie widownia powinna przyjąć w czasie siedzenia. Rozumiem, że przydałyby się jeszcze warsztaty. Mogłem powiedzieć, że jak kupujący w Almie włoży do torby pomidory, to widownia reaguje śmiechem, a jak paczkę papierosów to drwina, a jedna osoba klaszcze, a jak wódkę – to wszyscy klaszczą. To ważna uwaga…

 

Katarzyna Janekowicz: A jak chodzi o akcję na podwórku, że jak ktoś wygląda z domu, to widownia zaczyna klaskać. Inni mieszkańcy też by pewnie zaczęli wyglądać prze okna, żeby sprawdzić, co się dzieje na podwórku, że jest hałas, dochodzą niecodzienne dźwięki.

 

Tomasz Cymerman: Obawiałem się awantury, rozmawiałem z sąsiadami, byli przerażeni, że coś się będzie działo na podwórku. Ja im mówiłem o teatrze, a oni o tym, że tutaj ludzie sikają. Dlatego brama była zamknięta. Zapewniałem ich, że nie będziemy sikać, tylko siedzieć w ciszy, a oni na to, że mają obniżoną tolerancję na wydarzenia artystyczne. I to już nadaje się na scenariusz! Z drugiej strony rozumiem tych ludzi, mało to grajków ulicznych siedzi na Oławskiej, niekoniecznie trzeźwych.

Siedzi tu dyrektor Teatru Współczesnego, może nam powie, jakie ma plany wobec tej akcji.

 

Marek Fiedor: Na pewno planujemy kontynuację tych performansów w 2016 roku. Festiwal |wtw://strefy_kontaktu 2016 będzie naszym wkładem w program Europejskiej Stolicy Kultury. Natomiast pytanie, czy akcję uliczną przeprowadzać w czasie festiwalu czy wcześniej, pozostaje otwarte. Można przecież na festiwalu przedstawić dokumentację performansu – filmową czy fotograficzną – i pokusić się o refleksje i wnioski. Mamy czas, żeby to domyśleć.

Gdy słuchałem Państwa uwag o reakcjach widowni, zadźwięczał mi w uszach ostrzegawczy dzwoneczek – czy aby nie zaczyna się już tutaj manipulacja rzeczywistością? Czy teatr nie nazbyt ekspansywnie wkracza w rzeczywistość i kreuje ją, podczas gdy chyba powinien tylko proponować swego rodzaju „przesunięcie widzenia”? Istotą tego performansu było pokazanie ludziom, że „księżyc” z dwóch stron to niby samo a jednak wygląda inaczej. Koncepcja performansu wymaga dalszych dyskusji i wypracowywania jego formuły i sensu. Mnie na przykład chodzi po głowie taka sytuacja, może bardziej Kajzarowska, że ten performans rozgrywa się na placu Pereca we wtorek po południu o godzinie piętnastej. Ludzie wychodzą z pracy, wracają do domu, toczy się normalne życie, nikt nie jest przygotowany na to, że coś się wydarzy, że kobieta, która wychodzi obładowana zakupami ze sklepu, zobaczy na ulicy deskę do prasowania, taką samą, jak ta, która czeka na nią w domu... I czy to wywoła w niej reakcję czy nie? Na pewno można myśleć o tej akcji i tak, i tak. Bo to, co Państwo zrobili w turystycznym tyglu Rynku też ma oczywiście sens.

 

Tomasz Cymerman: Zrobiliśmy zmasowany atak działań, a może performance powinien odbywać się w ciągu dwóch miesięcy, raz w tygodniu? Wystarczy, że jedna osoba usiądzie w fotelu na rynku czy gdzieś indziej i to się zarejestruje. Jakby te trzynaście działań, które tu skomasowaliśmy w jednym dniu, rozbić na dwa miesiące i udokumentować każde wydarzenie. To mogło by mieć siłę.

 

Małgorzata Łakomska: Może rzeczywiście rozszerzyć pole działań, wyjść w inną przestrzeń. Pomyślałam o stacji benzynowej. Gdzie jest jeszcze takie miejsce, gdzie ludzie się zatrzymują? Parking przy autostradzie. Park, gdzie wychodzi się z dziećmi.

 

Tomasz Cymerman: Co mogło by się dziać na parkingu przy autostradzie? Gra w szachy. Pranie w szalecie. Para leży w łóżku… Myślałem, żeby widownię umieścić w szalecie miejskim, ale uznałem, że to ryzykowne. Albo żeby na basenie siedział wędkarz, ale też się nikt nie zgodził. Chcieliśmy ustawić mikrofon i przez dwadzieścia minut nagrywać basen, pojechaliśmy na plac Teatralny, pani się nie zgodziła. Pojechaliśmy do Aquaparku, półtorej godziny walczyliśmy o pozwolenie, żeby tam wejść. Może trzeba zradykalizować myślenie...

Zrezygnowałem z widowni w windzie, bo stwierdziłem, że to jest jak z ukrytej kamery: otwierają się drzwi, a tam widownia – to mogło zadziałać odwrotnie. Myślałem też o tym, żeby widownię postawić na balkonie. Super byłoby w czasie spektaklu, ale nie wiem, który reżyser by się zgodził. Oglądamy spektakl, na przykład Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego w Teatrze Polskim, i dajemy na scenę piętnastoosobową widownię, która obserwuje publiczność.

 

Małgorzata Łakomska: Dziękuję, że się spotkaliśmy, myślałem, że to się rozmyje. Zaraz po akcji czuliśmy, że musimy się wymienić informacje. Rzeczywiście jest napęd i potencjał na kontynuację.

 

Tomasz Cymerman: W gruncie rzeczy to są proste zadania, nie wymagające sprucia się, są ryzykowne, ale bez przesady. Wezmę sobie do serca wszystkie uwagi i przemyślę, co z tym robić. Wielomiesięczna akcja będzie bardziej wartościowa dla rejestracji i zrobienia dokumentu, który mógłby mówić coś o społeczeństwie. Ale musiałbym pytać każdą zarejestrowaną osobę o zgodę na wykorzystanie wizerunku albo zakryć twarze jak w Google Maps.

Chociaż jednorazowa akcja też była dojmująca. Dziękuję bardzo!

Spisała Alicja Jasiók

Historia

 




Stopka

Zamknij